Krewniacy

 

WILLA „WALDFRIEDEN”

Willa „Waldfrieden” to niewielki dom w bujnym, nieco zapuszczonym ogrodzie, na odległym skraju Kątów. Wokół rozciągają się pola, tylko z drugiej strony drogi widnieją zabudowania gazowni miejskiej i potężna, ośmiokątna wieża ciśnień.

Miasteczko Kąty leży na południe od Wrocławia i nie wyróżnia się niczym szczególnym. Brak tu godnych uwagi zabytków czy fabryk, okolica równinna nie nęci turystów. Zieleni dużo, jak wszędzie na Śląsku. Na peryferiach, właśnie z tej strony, otwiera się rozległy widok na górę Ślęzę, zwaną częściej Sobótką. Widać ją także z okien służbowego mieszkania kierownika gazowni. Willi „Waldfrieden” tę panoramę przesłaniają pasy młodej, gęstej grabiny, pomieszanej tu i ówdzie z bzem.

Elza zna od dziecka rozłożystą sylwetkę śląskiej góry owianej legendami, nie usiłuje zatem przebijać wzrokiem ściany zielonego listowia. Za to ilekroć z dworu dobiegnie suchy grzechot oraz syk pary, rzuca robotę i biegnie do okna. Z drugiej strony wywożą koks na plac. Może Bernard?…

I tu drzewa wzdłuż płotu przesłaniają widok. Między gałęziami miga koszula robotnika, rozchełstana na piersiach. Skrzypią taczki, a nad świeżo gaszonym koksem snuje się opończa brudnych par. Dymiące grud-ki osypują się z chrzęstem na stokach ciemnej pryzmy.

Ostatnio koks wywozi praktykant. Bernarda rzadko widać przy taczkach. Częściej za płotem gazowni można dostrzec majstra Kulczyckiego, jak kręci się po dziedzińcu wielki i powolny. Żeby zobaczyć Bernarda, trzeba przejść przez cały dom do dawnej sypialni radczyni Kranzfelder i stanąć przed weneckim oknem, na które ściekają często żywe barwy porannej tęczy. Wyżej poszycia prześwituje brudna ściana z przydymionej cegły, a w niej wyłomy okien o kratownicy kwadratowych szybek i szerokie, zawsze uchylone wrota. W mrocznym wnętrzu błyska światło zakopconych żarówek. Czasem płomienie z palenisk dorzucą doń czerwony odblask. Tam właśnie Bernard Pawelec, obnażony do pasa, przygotowuje wsady do pieca na szerokiej rynnie. Przed wsunięciem w palenisko rynna pełna węgla przypomina torpedę obok wyrzutni, nagi tors Bernarda mocującego się z łańcuchem i wielokrążkami – marynarza łodzi podwodnej.

Elza natęża wzrok; dostrzega, jak na ramionach i barku Bernarda prężą się sploty mięśni, zdaje jej się nawet, że mimo półmroku dostrzega niebieskawe smugi tatuażu. Serce kobiety bije szybciej. Ociężałość gorącą falą przepływa przez całe ciało. Łydki wiotczeją tak, iż trzeba wesprzeć łokcie na parapecie. Tymczasem w mrocznym wnętrzu gazowni zwija się jak w ukropie szczupła, zwięzła sylwetka. Skóra mężczyzny lśni od potu.

Mogłaby stać godzinami w oknie. W końcu oczy od wytężonego patrzenia zachodzą łzami i szczypią zupełnie jak po długotrwałym płaczu.

Elza patrzy na Bernarda, a całe Kąty na Elzę. Przede wszystkim Kulczyccy. Zażywna połowica kierownika uzurpuje sobie prawo do monopolu nowin na temat tych zabiegów, starań, zalotów czy jak tam wreszcie nazwać rewelacje z dziedziny, która najniezawodniej zawsze i wszędzie, nęci ciekawość opinii małych miasteczek.

Niektórzy dziwią się wprawdzie samotnej kobiecie. Cóż widzi w ostatnim pomocniku Kulczyckiego? Kilkanaście lat chyba młodsza od niego, choć sama już nie pierwszej młodości. Pawelec dobiega pięćdziesiątki. Do tego drobny, trochę cherlawy, trochę dziobaty na wyschniętej twarzy, z której zawadiacko sterczy nazbyt długi nos rozpłaszczony przy końcu. Może to właśnie kryje jakiś tajemniczy urok. A może wysłużony maszynista rzecznych holowników pociąga filuternym tatuażem na barku i piersiach? Niejedna kobieta rumieniła się patrząc na sceny ożywające dzięki grze muskułów.
– Co pan zadał tym kobietom, panie Pawelec? – pyta sublokatora Kulczycka cedząc kluski nad zlewem.
– Na którą pan tylko spojrzysz, to koniec. Biedna
Elza już trzy razy dziś przychodziła. Postoi, coś tam zagada, a jak odpowiem, nic nie słucha, tylko oczami strzela; a nuż pan Bernard gdzie na podwórzu?

Pawelec wita chętnie takie docinki. Prostuje się wtedy na krześle i odsłania w uśmiechu poszczerbione zęby. Mrużąc oko do majstra zanosi się zdławionym, niby to drwiącym śmieszkiem.
– Pani Kulczycka szuka, czego nie ma.
Wygląda na to, jakby chciał tym śmieszkiem pod ważyć od razu znaczenie własnych słów.
– No, no. Już mi nikt nie powie. Albo to ja nie wiem, jakżeś się pan na tych berlinkach prowadził.

Oczywiście nie ma w tym złośliwości. Kulczycka jest uprzejma. Należy przecież do dobrego tonu przypisywać niebywałe powodzenie mężczyznom, do tego mężczyznom niemłodym.

Pawelec wprawdzie nie od dziś zwrócił uwagę na autochtonkę Elzę, ale mylą się ci, co chcieliby stąd za-raz wyciągać jakieś wnioski. Owszem, postawna kobieta z tej Elzy, choć może nieco za duża. I chyba zanadto różowa, o ciele pulchnym jak z rosnącego ciasta. Bernarda pociągały zawsze kobiety ze smagłą, cygańską cerą i szybkimi ruchami. Porównuje więc Elzę z poprzednimi znajomymi, bez głębszego zastanowienia. Chociaż, kto go tam rozgryzie, a może?…

– Ładny dom ma Elza – powtarza Kulczycka z naciskiem rzecz powszechnie znaną, rozstawiając talerze przed mężem i Bernardem. Maleńkie, ruchliwe oczki, jedyne wyraźniejsze punkty na rozlanej twarzy, świdrują bez pardonu. Przychwytuje Bernarda na przelotnym spojrzeniu w okno. Za nicianą krateczką firanki siatka gałązek i liści, w której drgających, zmiennych oczkach prześwituje w słońcu szary tynk domu Elzy Gorontzi. Tu i tam nad oknami jaśniejsze ślady napisu VILLA WALDFRIEDEN. Grube litery z ciemnej masy strąciła Elza już dawno; było to chyba zaraz po spisie nieruchomości.

Nikt w Kątach nie mówił willa „Waldfrieden”. Dla miejscowych posesja naprzeciw gazowni zwie się „domem Elzy”. Dom Elzy! Mieszkanka willi przywykła już do tego, ale z początku nie mogła się wyzbyć skrępowania na dźwięk tak niezwykłego zestawienia słów.

Aby zrozumieć to zawiłe uczucie, trzeba się cofnąć do odległych czasów, gdy rządziła tu jeszcze twarda i uparta radczyni Kranzfelder, dotkliwie doświadczona przez los.

Radczyni pyszniła się zawsze nazwą domu. Jest raczej skromny – ściany bez ozdób, wejście bez ganku, weranda nigdy chyba nie odnawiana. A jednak napuszona nazwa zdawała się podnosić rangę siedziby emerytowanego radcy sądowego z Wrocławia. Dziś to już oczywiście sprawy bez znaczenia, a przecież ich wspomnienie krępuje. Elza sama nie wie, jak to się stało, że w oczach nowej ludności Kątów urosła tak łatwo na właścicielkę willi w ogrodzie. Stało się zaś tak chyba dlatego, że z tych, którzy mogą pamiętać rodzinę Kranzfelder, mieszka dziś w miasteczku zaledwie kilka osób, reszta po krótkim popasie przeniosła się dalej, do Świdnicy, Wałbrzycha czy Jeleniej Góry. Juz wtedy zresztą mówiło się „dom Elzy”. Późniejsi przybysze przejęli tę nazwę; po wyjeździe radczyni stała się ona oczywista i jedynie obowiązująca. Rodzina Kranzfelder to wielki rozdział w życiu Elzy; lata pełne serdecznych trosk, niedospanych nocy, wylewów czułości nad łóżeczkami Lotty, Horsta i najmłodszej Mitzi. To również hałaśliwa jowialność radcy Joachima Kranzfelder, jego nastroszona, siwa szczecinka, zacieranie rąk przy lada okazji i wiecznie przydeptane pantofle. To wreszcie zaklęśnięte, bezkrwiste wargi radczyni Anette Kranzfelder, urodzonej von Droste. W tych łukowatych wargach, wąskich jak ślad zadrapania, tkwił cały charakter pani. O ile radca pozostał w pamięci Elzy nade wszystko sylwetką, o tyle wspomnienie radczyni trwało pod postacią papierowo-bladej twarzy, którą rzadko barwiły wypieki podniecenia.

Stanowczość i rygor tworzyły zasady żelaznej szkoły, w której wzrastały nie tylko dzieci Kranzfelder, lecz także ich piastunka. W domu nakręconym jak zegarek zakrzepła młodość Elzy.

Radczyni nie znała słabości. Była spokojna, gdy radca Joachim Kranzfelder, nie zważając na wiek, pociągnął na Ukrainę, znęcony gigantycznym przedsiębiorstwem, jakie marszałek Goering montował dla eksploatacji złóż w Krzywym Rogu. Równie spokojna żegnała córkę Lotti, smukłą Blitzmadel w stalowym mundurze lotnictwa. Radca zginął podczas jakichś zamieszek na zapleczu frontu, a oczy pani Kranzfelder pozostały suche. Mówiła tylko coraz częściej o wschodnim barbarzyństwie. Wieść o zgonie Lotty w Prusach Wschodnich dotarła do domu z końcem czterdziestego czwartego roku. Elza dostrzegła wtedy, że głowa radczyni drga niepokojąco miarowym ruchem. Było to nad wyraz dziwne, gdyż poza tym nic się w zaciętej twarzy nie zmieniło. Z lekka wysadzone oczy patrzały na świat wciąż z oschłością, a ostry podbródek tkwił tuż nad sztywno krochmalonym kołnierzykiem zawsze jednakowego kroju. Tak już pozostało i w domu nie nastąpiły żadne odchylenia od ustalonego trybu życia. Wybuch, jedyny w ciągu kilkunastu lat pobytu Elzy na służbie, niepohamowany wybuch zdarzył się dopiero wiosną, jednego z tych strasznych dni, gdy świat zdawał się walić dokoła, ukazując człowiekowi, jak niewiele znaczy.

Dniami całymi nie wychodzili z piwnicy. Przez zasłonięte okienka wdzierał się do środka stukot stalowych gąsienic na drodze. Elza wypatrzyła, jak wśród pól za gazownią lądowały niewielkie samoloty znaczone czerwoną gwiazdą. Ich terkot przenikał mury i poruszał martwotę piwnicznego zaduchu.

Co kilka godzin Elza wyskakiwała do kuchni, żeby spiesznie coś ugotować. Niedaleko stanęła bateria ciężkich dział. Po wystrzale wszystkie naczynia odpowiadały brzękiem, a podmuch wtłaczał do uszu świdrujący ból. Gdy rozwiał się głuchy szum, do świadomości docierał śmiech i nawoływania żołnierzy. W niektórych słowach szeleściły przymglone dawnością dźwięki ojcowskiej mowy. Elzę korciło wtedy, by mimo huków i wstrząsów, mimo gwizdów, które siekły drzewa i krzewy w ogrodzie, skoczyć na stryszek i wydobyć z lnianej chusty starą księgę o przetartych okładkach. Nie mogła jednak opuścić piwnicy, ona jedna nie straciła głowy.

Radczyni, niepodobna do siebie, spocona, z brudem rozmazanym na policzkach, z rozpuszczonym w kosmyki kokiem, powstrzymywała kurczowo jedenastoletniego Horsta. Chłopiec dygotał, ale napierał się, że wybiegnie z Elzą na górę. Pani Anette zarzekała się wtedy, że nie chce wiedzieć, co się dzieje; woli raczej, by własny strop runął jej na głowę. Głośnym szeptem modliła się o nową, nieznaną broń, którą Fiihrer obiecywał na koniec wojny. Oto nadszedł najbardziej chyba odpowiedni moment jej zastosowania. Mitzi dygotała kon-wulsyjnie, tylko brat radczyni, stary, schorowany Ohm Droste z Wrocławia, nie sprawiał kłopotu. Drzemał nie otwierając oczu nawet wtedy, gdy drgały mury willi „Waldfrieden”.

Przed wieczorem nieco przycichło. Elza wymknęła się ze świecą na poddasze. Okno wyskoczyło z ram, nabiedziła się niemało, nim je znów zamknęła. Starannie zapuściła czarną roletę, choć noc czerwieniejąca łunami nad oblężonym Wrocławiem była jaśniejsza niż wnętrze jej pokoiku, pełne rozmigotanych cieni. Potem sięgnęła do szafy po starą księgę, zawiniętą w chustkę jeszcze z Rosenau.

Nowa fala natarcia ruszyła na Wrocław. Osiedle trzęsło się od ryku czołgów. Kilkanaście kilometrów dalej największe ze śląskich miast padało w śmiertelnych drgawkach. Kiepska wojenna świeczka skwiercząc pryskała dokoła, tymczasem Elza, nieczuła na jedno i drugie, czytała i czytała… Czytała zachłannie, rozpaczliwie szukała drogi zrozumienia okrzyków i słów, które docierając przypadkiem z szalejącego świata wydobywały na jaw całą jej przeszłość głęboko ukrytą w pamięci. Przewracała zżółkłe, postrzępione karty na chybił trafił. Czasem powtarzała niezrozumiały werset, gdy rozgorączkowana wyobraźnia odkryła w nim dalekie podobieństwo do grozy dnia. Tam też szumiały straszliwe przechody wielkich wojsk, nad rozległymi połaciami dalekich ziem przelatywał błysk oręża.

„I poraził go Izrael ostrzem miecza, i odziedziczył ziemię jego od Arnonu aż do Iaboku… Biada, tobie, Mo-ab… Zginąłeś, o ludu Chamos!…”

Słowa były wielkie, też pełne grozy, a przecież Elza strachu nie czuła. Spokój kamienny wyrzucała sobie już na dole na widok drgającej głowy pani Anette. Nie potrafiła dzielić jej przerażenia.

Wróciła do księgi.
„Wszelkie mieysce, po którem deptać będzie stopa nogi waszey, wasze będzie; od puszczy i Libanu, od rzeki Eyfrates aż do morza ostatniego będzie granica wasza…”

W holu willi „Waldfrieden” rozległ się jakiś rumor. Z brzękiem padało szkło, lecz Elza nie drgnęła.
– Else! Jesteś tam, Else?

Radczyni stanęła w drzwiach. Z rozciętego jedwabiu wyzierało ramię blade, wychudłe, krwawiące wąską strużką. Może krzyczała już kilka razy, może wołała z dołu lub nawet z piwnicy. Elza, zaskoczona nagle, nie wiedziała, czy zerwać się z łóżka, czy dalej czytać. Papierową twarz radczyni Anette Kranzfelder wykrzywił grymas lęku, złości, może odrazy. Pani sepleniła nieporadnie jak ktoś, kto zgubił sztuczną szczękę. Stała jednak tak blisko, że Elza nie uroniła ani słowa.

– Ty!… Ty na nich od dawna czekasz. Nic się nie boisz, niegodziwa. Twój ojciec… Twój ojciec jak oni…

Rozpalone oczy kłuły Elzę skuloną na krawędzi łóżka. Nieugięta, opanowana radczyni zachwiała się w histerycznym ataku i wsparła o stolik. Z przewróconej świeczki sączyło się w górę chwiejne pasmo siwego swądu. Niewyraźny gorący szept stłumił oddalone już granie czołgów:
– Nienawidzę cię, słyszysz? Nienawidzę! Nienawidzę! Ojciec!… Jeszcze dawniejsza fala wspomnień, najdawniejsza bodajże w życiu Elzy. Gdy matka zaprowadziła dorastającą dziewczynę do rodziny Kranzfelder na służbę, ojciec był już wspomnieniem.

Stary Testament, gruby tom o postrzępionych, zżółkłych stronicach, przyniósł ojciec dla niej, małej córeczki, przed wielu, bardzo wielu laty. Nie wiadomo, od kogo dostał ciężką księgę; we wsi nie było już ksiąg pisanych szwabachą w polskim języku. Wyginęły razem z ludźmi, którzy je czytali. W ubiegłym stuleciu niejedną z takich ksiąg złożono wraz z nieboszczykiem do trumny. Wspominali o tym starsi.

Mieszkali wtedy w Rosenau, w połowie drogi między Kątami a Sobótką. Ojciec chodził do wyrębu lasu na stoki góry. Wszyscy w wiosce uważali, że jest to dlań najbardziej odpowiednie zajęcie, choć wiadomo było, że równie dobrze krząta się w gospodarstwie. Ludzie wciąż mówili do ojca Kriegsgefangener Gorontzi, choć zwolniono go na roboty jeszcze podczas wojny w 1917 roku. Czasem nazywali go także der Russe – Rosjanin, dopiero potem utarł się na dobre inny przydomek – Polak, Joseph der Pole, czy nawet wzgardliwie, niechętnie, der Pollacke.

Niektórzy mieli za złe fornalce Klarze, że wyszła w końcu za mąż za przybłędę o niedźwiedziej sile, koł-tuniastej czuprynie i zawziętości w piwnych, głębokich oczach, choć zrezygnował dla niej z powrotu do ojczyzny. Może zbyt pochopnie zmieniła proste, łatwe nazwisko Stumpf na trudne do wysłowienia i mało zaszczytne nazwisko Gorontzi. Właściwie dziwiono się i sarkano na to później; szybko bowiem nadeszły lata, gdy mniej szkodziło w ludzkiej i urzędowej opinii nieślubne „szczęśliwie” nordyckie dziecko niż złe. ślubne nazwisko.

A więc księgę o ponaddzieranych kartach przyniósł ojciec Elzie, gdy miała za sobą pierwsze lata szkoły ludowej w Rosenau. Niedomagał już wtedy na płuca i coraz częściej zostawał w domu. Coraz częściej wyciągał czarny tom owinięty troskliwie w lnianą chustę i kazał sylabizować córce trudne słowa swej szeleszczącej mowy. Zaczynał zawsze od jednego: – Jak się nazywasz, córuś? – Gorąca, Elza Gorąca. – Tak brzmiała prawdziwa odpowiedź, choć w papierach zapisano inaczej. Gniewał się, jeśli mała odparła przez pomyłkę: – Else Gorontzi.

Jeszcze przed śmiercią ojca doszła do takiej wprawy, że czytała swobodnie, choć mało pojmowała z tego, co czyta. Zresztą ojciec niewiele umiał wyjaśnić z obcych, zagmatwanych historii. Czytywali pismo dla samych słów.

Księga w czarnych okładkach wykopała przedział między dziewczyną a matką. Szczególnie gdy zostały same. Klara Gorontzi miała żal do męża, że powikłał jej życie. Mogła nim pokierować lepiej. Utyskiwania matczyne przypominały Elzie smętną melodię piosenki, którą ojciec śpiewał sobie czasem:

Ożeniłem się – co mi było po tem?
Moja rodzineczka nie wiedziała o tem.
Ożeniłem się na biedę, na biedę,
ponoć cię, dziewczyno, odejdę, odejdę.

W słowach tych, rodem znad dalekiej Wisły, dźwię-czał także zawód i żal.

Pierwsze lata po wojnie Elza przeżyła w otępiającym, niezdrowym poczuciu, że nie jest potrzebna nikomu. Pogrążała się najchętniej we wspomnienia, którymi wypełniała pustkę, jaka się wokół niej rozpostarła.

Rodzina Kranzfelder została przesiedlona na schyłku 1945 roku. W ostatnim okresie zachwiała się równowaga duchowa pani. To wyrzekała na smutną konieczność złorzecząc postanowieniom konferencji poczdamskiej, to znów, pogodzona z losem, oczekiwała z utęsknieniem chwili wyjazdu, wybiegając myślą do zamożnej rodziny męża w heskim Darmstadcie.

Ani Elza, ani radczyni nie powróciły do spraw pamiętnej nocy. Eiza szczerze współczuła tamtei, rozumiała jej załamanie i wybaczała wybuch. Wszystko zostało po staremu, a jednak w domu zachodziły zmiany. Rządziła nadal radczyni, lecz mogło się wydawać, iż Elza wyrasta na głowę domu. Znać to było nawet po zachowaniu dzieci. Ale też nikt nie szedł tak śmiało do miasta jak Elza. Tylko ona rozmawiała swobodnie z żołnierzami, którzy kwaterowali w wilii „Waldfrie-den”, tylko ona udzielała wyjaśnień młodym ochotnikom z Milicji Obywatelskiej. Kierownik gazowni, Sommer, raz po raz wpadał z prośbą, by pośredniczyła w ważnej rozmowie. Pożal się Boże, co za tłumacz był z Elzy Gorontzi. Stała się jednak potrzebna wielu ludziom w Kątach, którzy przedtem nie dostrzegali może jej istnienia.

Elza miała też jechać do Hesji. Zrazu wszystkim wydawało się to najzupełniej zrozumiałe. Ostatecznie trudno wymagać, by wdowa poradziła sobie w podróży i w nowych warunkach z dwojgiem żywych dzieci, ze zniedołężniałym bratem w dodatku.

Młoda kobieta nie protestowała. Od kilkunastu lat sprawy i zamiary rodziny Kranzfelder wyznaczały dokładnie drogę jej życia. Nie umiała zresztą wyobrazić sobie zupełnej samodzielności. Stosunki ze Stumpfami urwały się jeszcze przed wojną, po śmierci matki. Kogóż miała na świecie poza tyczkowatym Horstem o zadartym, piegowatym nosku oraz pełną dziecięcego wdzięku, przylepną, rozfiglowaną Mitzi? Jakiż autorytet poza ich matką? Nie rozumiała nowych ludzi. Najczęściej wyczuwała w nich wrogość lub nieufność.

Sprawa wydawała się zatem przesądzona. Gdy jednak urzędnik sprawdzający dokumenty wczytał się w wytarty Entlassungsschein, wystawiony w 1917 roku na nazwisko Józefa Gorontzi, i zdziwił się, że Elza także wyjeżdża, radczyni zmieniła zdanie.
– Ależ zostań, Elzo. Oczywiście zostań. Tak nawet lepiej. Będziesz nam domu pilnować – mówiła po nie miłej wizycie.

Wszyscy utkwili pytające spojrzenia w Elzie, która stała spokojna jak zawsze. Wyglądało na to, że ich postanowienia spływają po wierzchu nie docierając do jej własnych pragnień. A może nie miała własnych pragnień?

Mitzi zaczęła płakać.
– Ja nie chcę jechać bez Elzi. Nie pojadę!
A radczyni przekładała dalej, jakby oczekując sprzeciwu:
– Nic ci złego nie zrobią. Przecież z ojca jesteś Polką, prawda?

Kilka dni później odprowadziła wszystkich na stację. Całą drogę ciągnęła skrzypiący wózek, z którego zsuwały się walizki i tobołki. Nim weszli do wagonu, pochyliła się i serdecznie przygarnęła swoje dzieci: zuchowatego Horsta i filigranową Mitzi. Czułości te utonęły w gwarze i tumulcie.

Wkrótce Kąty wyludniły się. Nad miasteczkiem zawisła atmosfera wyczekiwania. Elza Gorontzi została na skraju miasta jak wyspa zupełnie samotna, odległa od stałego lądu i bratnich archipelagów. Niewiele pojmowała z nowych spraw, niewiele potrzebowała do życia. Zużyła najpierw wszystkie zapasy. Sprzedawała rzeczy na rynku, a wreszcie zaczęła sprzątać w gminie i w innych urzędach. Część willi zajął lekarz, ale wkrótce przeniósł się do śródmieścia. Stąd naprawdę było daleko na rynek i na stację kolei. Trochę rzeczy wykradli jej szabrownicy, niektóre, większe sprzęty, zajął urząd. Otrzymała stamtąd później jakieś pieniądze. Pokoje willi opustoszały.

W tym samym czasie w sąsiedztwie zamieszkali Kulczyccy. Majster przejął gazownię z rąk dyletanta, który przejściowo usiłował prowadzić opuszczony zakład. Kulczycka, poczciwa, zadyszana kobieta na obrzękłych, wiecznie zmęczonych nogach, otoczyła samotną mieszkankę domu w ogrodzie wścibską serdecznością.

Radczyni odezwała się niebawem. Zrazu listy z Darmstadtu pełne były zadowolenia, że wyrwała się z kręgu znienawidzonego barbarzyństwa. Horst i Mitzi przesyłali serdeczne całusy dla piastunki, zaś nad wszystkim dominowało współczucie dla Elzy: jak też radzi sobie biedna, opuszczona w tym strasznym kraju.

Listy przychodziły rzadko, lecz regularnie. Na Nowy Rok radczyni przysłała życzenia. Rodzina Kranzfelder życzyła dawnej piastunce i służącej jak najszybszego spotkania znowu w willi „Waldfrieden”. Oprócz powściągliwej uprzejmości pani nie traciła z oczu spraw praktycznych. „Meine liebe Else – pisała w 1946 i 1947 – nie zapomnij owinąć róż słomą na zimę. Wiesz, jak się napracowałam nad ich wyhodowaniem. Jeśli mi zmarnujesz te herbaciane, na pierwszej rabatce od domu, nigdy ci tego nie daruję.”

I Elza chwytała się za głowę. Rzeczywiście, byłaby zapomniała o różach. Co roku owijało się je starannie. Trzeba to znów jak najprędzej uczynić,

Z czasem wieści, na które odpowiadała krótko i nieregularnie, nasiąkły utyskiwaniem na obojętność rodziny, na kłopoty i zdrowie. Między wierszami trafiały się też pogróżki na sprawców wygnania radczyni. Elza odnosiła niejasne wrażenie, że pani Kranzfelder lokuje ją w tym samym kręgu swych osobistych wrogów. Było jej jednak zawsze przyjemnie, że pamiętają o niej, że dowiaduje się nowin o dzieciach. Później listy umilkły i dawni państwo odsunęli się na jakiś daleki skraj pamięci, z którego czerpie się rzadko, chyba przy specjalnej okazji. Tymczasem w sercu Elzy rozgorzała wielka i późna namiętność jej życia – Bernard Pa-welec.

Bernard Pawelec pracował już w gazowni, gdy Zarząd Miejski przystąpił do uzupełniania spalonych lub rozwleczonych ksiąg magistrackich. Kłopotu było z tym właściwie niewiele. Jedynie u Elzy zjawił się urzędnik z formularzem.
– Kto jest właścicielem? Obywatelka? – zapytał rozkładając papiery na pękatej mahoniowej komodzie radczyni, mało zresztą zainteresowany swoją misją.

Na odpowiedź nie czekał długo. Chwilę niepewnej ciszy uznał za potwierdzenie powszechnej opinii. Podsunął zmieszanej Elzie jakiś formularz do podpisania i wyszedł.

Dopiero osoba Bernarda uświadomiła Elzie w pełni, jak dalekie perspektywy osobiste otwiera dla niej fakt posiadania willi. Majstrowa Kulczycka, złakniona towarzystwa, chętnie opowiadała o swoim lokatorze i sto-łowniku. Wdzięczna Elzie za gospodarską pomoc w trudnych początkach, umyśliła skojarzyć ją z obieżyświatem, któremu pora się ustatkować.

Na podwórzu gazowni Bernard częstuje majstra tytoniem; obydwaj kręcą papierosy. Sprawdzili przed chwilą zegary i Kulczycki zapisał stan gazu na licznikach. Wszystko gra, jak należy. Najbliższy wsad do retort nie wcześniej niż za kwadrans – można swobodniej odetchnąć na słońcu.

Bernard usłużnie krzesze zwierzchnikowi ogień wielką wodniacką zapalniczką. Prawdziwa sztormówka, wytrzymała na wiatry nie lada – wiślane, noteckie, a także wiatry Renu, bo i tam pływał Pawelec na holownikach. Płomień nie zagasł mu nigdy w mosiężnym cylindrze z ot workami.
– Fajna kobieta ta Elza, co Bernard? – pyta Kulczycki. Żona wciągnęła go do spisku. Ostatnio wszystkimi środkami usiłuje przyspieszyć wyraźniejszą deklarację maszynisty. Majster muska siwiejące wąsy i z góry patrzy na niską figurkę pomocnika. Nos Pawełca jeszcze bardziej ostatnio się wydłużył. B

ernard pluje celnie w sam szczyt hałdy świeżego koksu. Odległość co najmniej trzy metry.
– Za szeroka w biodrach, nie lubię takich.
– No, pan, panie Pawelec, też nie piękniś. A reumatyzm łamie juz w gnatach, co? Jak komu połowy zębów brak, nie może tak przebierać.

Majster rozzłościł się. Dopiero teraz pojmuje niecierpliwość żony. No, proszę. Cóż za wymagania u takiego pokurcza? I co mu się w Elzie przywidziało? Kulczycki nie widzi w niej żadnych defektów, nadto zawsze nas drażni, gdy bliźni grymaszą i nie chcą wchodzić w rolę, którą dla nich wybraliśmy.

Ilekroć rozmowa zejdzie na coraz wyraźniejsze aluzje w sprawie żeniaczki, Pawelca jakby mrówki obsiadły. Wierci się i wykręca. Trochę inaczej sobie wszystko układał, zanim Kulczycka ujęła sprawę w swoje ręce. Ot, pożyć trochę z Elzą na kocią łapkę – tak się ma-wiało żartem w maszynowni „Samsona” – to rzecz warta zachodu. Taka da się chyba łatwo złapać i co najważniejsze, żadna rodzina nie brzęczy nad uchem. Pawelec nade wszystko ceni wartki nurt rzek – otwarty, nieskrępowany świat.

– Cuma, nie obrączka – wywodził maszynista Bernard wśród kompanów z „Vistuli”. – Cumujesz, kiedy chcesz, potem rzucasz cumę, też kiedy chcesz, i adiu Fruziu!

A teraz, gdy zaczął się atak z kilku stron, wygląda na to, że go przejrzeli i .przechytrzyli. „A to ci historia. Obabią człowieka, jak amen w pacierzu, obabią” – przewiduje Pawelec osaczony nawet na dziedzińcu gazowni. Podejrzliwie taksuje majstra Kulczyckiego, ale w niebieskich niewinnych jak u dziecka oczach nie tai się ani krzta chytrości czy podstępu. Zresztą zachody gospodarzy schlebiają ambicji maszynisty, a poza tym, co tu dużo gadać, stary ma rację. Bernard wierzga bardziej z nawyku niż z przekonania. Reumatyzm strzyka tu i tam – całe życie spędził przecież na rzekach. Warto by gdzieś w cieple i wygodzie zakotwiczyć się na stałe. Stare statki cumują przecież wreszcie na dobre. Z tej Elzy chyba dobra gospodyni. I spokojna – poza domem nie ma dla niej świata. A do tego taki dom też gratka nie lada, choć nie brak domów w Kątach.

Z jednej strony Bernard godzi się z zamysłami Kulczyckiej. Ostatecznie można i tak, choć śmiać się chce na myśl: małżeństwo i on, Bernard Pawelec. Przeciąga moment decyzji znajdując osobliwą przyjemność w wahaniu. Tymczasem droczy się dla fasonu. Nie wypada przecież poważnemu, oblatanemu po świecie, paść kobiecie do nóg jak postrzelony młokos. Niech zresztą wiedzą, że takiej decyzji nie podejmuje się szast-prast w kwadrans. To nie załadunek retorty.
– Była taka jedna w Toruniu… – mruczy zwolna, by przerwać przydługą ciszę, strojąc przy tym głos na ton męskich poufałych zwierzeń. Nie bardzo wie, co wyłuskać z gmatwaniny nacierających wspomnień.
Ale Kulczycki nie chce słuchać i przedrzeźnia:
– Była, była. No i co z tego? Była, ale nie jest. Dajże pan z tym spokój.

Odprawa ta spycha Bernarda na długą chwilę w urażoną zadumę. Przerywa ją dopiero Wacek, praktykant, krzycząc, że węgiel się już wypalił. Czas na nowy wsad. Bernard strzyka zatem raz jeszcze tytoniową śliną w ślad za niedopałkiem i zamyka wymianę poglądów sentencjonalnie, choć może ni w pięć, ni w dziewięć:

Tak to jest na tym świecie,
Każdy swoją babę gniecie,
A kto nie ma żony – to
snopek słomy.

Druga połowa wiersza rozbrzmiewa w tonacji smętniejszej – dużo w niej zastanowienia. Pawelec też czasem lubi pofilozofować nad życiem.

„…i pewno ciekawa jesteś, Elzo. co u nas nowego. Rok już chyba nie pisałam, ostatni raz w czterdziestym dziewiątym. Horst przejdzie już niedługo do sekundy. Ach, jak mu do twarzy w mundurku. Młody oficer, powiadam ci, wykapany dziadek Gerhardt von Droste na tej fotografii, która zawsze wisiała w sypialni. Pamiętasz? I wyobraź sobie, co za przykrość. Zginęła podczas wysiedlenia. Nie daruję im tego. Ach, co myśmy wycierpieli, Elzo, pamiętam, jakby to dziś było. Czyż Niemcy byliby zdolni do czegoś podobnego? W czasie wojny Niemcy byli dobrzy dla Polaków. Jeśli musieli karać, to tylko przestępców. Nie wierz, Elzo, jeśli ci mówią inaczej. My tutaj wiemy wszystko.

A Mitzi jest w Tochterschule i chodzi na lekcje tańca. Ach, co za szkoda, że ich nie widzisz. Przesyłam ci tylko fotografię. Prawda, jaki Horst duży? Napisz, jak sobie radzisz, moja biedna Elzo. Czy parkiet w pokojach nie spaczył się? Broń Boże, nie zapuść wilgoci…”

Na kartoniku sprężysty chłopak w mundurku pół-wojskowego kroju. Ileż obcego w zdrewniałej twarzy. To już nie ten sam Horst, który przed karą matki uciekał na stryszek. Krył się w ciasnym pokoiku piastunki. Szkoda… Elza marszczy czoło nad ostrymi linijkami pisma Frau Kranzfelder. Potem zniechęcona rzuca arkusik do szuflady. Obcość tych słów jest lepszą miarą czasu niż minione lata, w których zaczęła odnajdywać swoje własne i tylko swoje życie.

W gazowni sensacja. Bernard Pawelec wziął zwolnienie na jeden dzień i wybrał się do Wrocławia z autochtonką Elzą. Umówili się za plecami Kulczyckiej – tego nie może darować rozżalona majstrowa. Dowiedziała się o wszystkim dopiero wtedy, gdy maszynista przyszedł pożyczać żelazko do prasowania spodni.
– Dlaczego pan Bernard wcześniej nie powiedział? Zdążyłoby się i koszulę świeżą przygotować, pranie dopiero będzie…

Elza cały dzień unikała sąsiadki, jakby zawstydzona śmiałością swego kroku.

Megafon ukryty wśród drzew chrypi tonami porywistego walczyka; płynie słodkawy zapach lip – wszystko to przyprawia Elzą o spazm zachwytu. Oszałamia ją zmienność nastrojów, których istnienia nie podejrzewała. Ciekawość, wezbrana czułość, nadzieje, wszystko to wzbudza osoba towarzysza, z którym siedzi w restauracji parkowej. Elza wsłuchuje się w melodię; rzeźwi ją wiatr znad rzeki, przymyka oczy i oddycha głęboko. Sprawia teraz wrażenie, jakby zasłabła z upału, choć na stole faluje zielony cień liści.
– To nic, zupełnie nic. Bardzo mi dobrze, panie Bernard. Ładny park.
Pawelec ogląda się za kelnerem.
– Jeszcze dwa jasne, panie starszy. A dla mnie, wie pan, taki mniejszy pocztowy, ale z sokiem.
– Pan Bernard miał już nie pić. Ja prószyłam.
– Ten jeden, ostatni. Ostatniutki, słowo honoru, jakem Pawelec. Pojutrze już dwa dni, jak kropli do ust nie biorę, he, he…

Czuje na swej dłoni mocne, twarde palce mężczyzny. Płynie z nich niepokojący prąd. Elzie trudno się odnaleźć w tylu nowych wrażeniach. Choć nie jest jej słabo, świat rozkosznie słania się przed oczyma, jakby to nie ona była osłabiona, ale wszystko dokoła. Czyżby tak po piwie?… Była dziś rozmowna jak nigdy, nawet słów nie brakowało, co się często przytrafia. Zresztą w rozmowie z Bernardem można zawsze wtrącić jakiś niemiecki wyraz.

Umiała się zdobyć na zalotne uśmiechy, na chichot i wyzywające spojrzenia. Nigdy dotąd nic podobnego przez myśl jej nie przeszło. Cieszy ją niebieska bluzka. Blondynkom w niebieskim do twarzy. Węgliste oczy Bernarda potwierdzają to wyraźnie.

Zmęczyli się w mieście. Pawelec kupuje garnitur i prosił, żeby Elza mu pomogła w wyborze. Przebierali tak długo w PDT, że sprzedawca się zniecierpliwił. Na Bernarda trudno coś dobrać, wszystko za duże lub w ramionach za ciasne. Wreszcie z kilku odpowiednich ubrań zdecydowała, że jednak najgustowniejszy ten brązowy w zielone prążki. „Kupił to, bo powiedziałam, że takie lubię” – nawraca w upojeniu do sceny w magazynie. Jest coś niezwykłego, symbolicznego we wspólnych zakupach z Pawelcem i w zbliżeniu, które wyrasta z tego gruntu. Rozwodzi się zatem śmiało nad innymi brakami Pawelcowej garderoby. Swetra nowego kupować nie trzeba, Elza zna się na swetrach. Od jutra weźmie ten stary, postrzępiony, spruje, doda świeżej wełny i b ę d ż e nowy.

Wstąpili też do spółdzielni, dla której Elza szyje teraz koszule i kalesony. W Kątach jest kilka takich chałupniczek; na zmianę jeżdżą po materiał i kroje.

Oczywiście Bernard zaprowadził Elzę nad Odrę.
– Bez rzeki nie ma życia! Ej, chyba ja się jeszcze na rzekę wypuszczę – wykrzykuje raz po raz. Słowa te martwią kobietę.

W Kątach nie ma rzeki na miarę przyzwyczajeń Bernarda. Niewielką Bystrzycę zapamiętały wodniak traktuje pogardliwie.

Czekają teraz na spacerową motorówkę, która kursuje po Odrze. Bernard nalegał uparcie na ten spacer, zaś dla Elzy wszystko dziś jest w równym stopniu ciekawe i przyjemne. Maszynista opowiada coraz szerzej o życiu na holownikach; zatrąca też o swą rodzinę. Opowiada o zamężnych siostrach, o matce staruszce, której mieszkanie w Grudziądzu spłonęło przy końcu wojny.
– Musi panna Elza poznać moją matkę. Siódmy krzyżyk, a trzyma się, ho! ho!

Słowa te, poparte wymownym uśmiechem, brzmią jak pierwsza zapowiedź. Miała rację Kulczycka, Bernard na pewno się zdecyduje, oby jak najprędzej, jutro, dziś, zaraz. Układa sobie w pamięci: „Matka mogłaby mieszkać z nami” – rozgryza rozkosz śmiałej myśli. Głośno zaś przekonuje towarzysza, nie bez szczypty przewrotności, że powinien się sam matką zaopiekować.

Usta nie zamykają się Pawelcowi. Dla Elzy maszynista jest prawie ładny, choć inni śmieją się z jego drobnej, przegiętej figury. Dla niej nawet skrzywienie posiekanej ospą twarzy wydaje się sympatycznym uśmiechem. Szerokie barki, umięśnione ramiona, żylaste, spalone dłonie, jakby je splótł z supłatego sznura. a wreszcie nerwowa twarz – są znamieniem ruchu, pośpiechu, pędu życia, który ją dotąd omijał, a teraz porywa i unosi, Czupryna maszynisty, tak czarna, że wpada w granat, przypomina pancerz wielkiego ruchliwego żuka. Połysk zawdzięcza pewno brylantynie. Cały Bernard, gdy śpieszy się, warczy i podskakuje jak niecierpliwy trzmiel. Nie powinien tak szarpać się w gazowni. Tyle robi za siebie i za Kulczyckiego.

Maszynista wypytuje także Elzę, choć nieskora do rozmowy o swej rodzinie. O Stumpfach nie chce mówić, o Józefie Gorącym wie tak niewiele. Bernard dziwi się, że do tej pory nie próbowała odszukać rodziny ojca, wie przecież, że pochodził spod Siedlec.

Nareszcie na przystani rozlega się urywany sygnał. Motorówka rusza na nowy spacer. Podrywają się z krzeseł.

Na ławce przy burcie ścisk. Pawelec opasał Elzę ramieniem. Kobieta czuje napór szerokiej piersi, ucisk muskularnego uda. Aż tak tłoczno chyba nie jest, nie chce jednak zwracać mu uwagi. Nie ma mu tego za złe. Łódź kołysze się łagodnie i sunie wzdłuż brzegów, które wczepiły się w rzekę dziesiątkami palczastych grobli. Z obu stron przesuwają się zadrzewione aleje, spacerujące pary, matki z wózkami. W dali sterczą wielkie kominy gazowni Tarnogaj. Nareszcie chłodniej.

Bernard zabrał ze sobą granatową wodniacką czapkę z daszkiem i złotą kotwicą na przodzie. W czasie przejażdżki nakrycie głowy zwraca uwagę rosłego mężczyzny z obsługi łodzi. Chwilę przygląda się im obojgu z boku, potem klocowatą łapą klepie maszynistę po ramieniu. Jego twarz o zdrowej, ogorzałej cerze promienieje.
– On czy nie on? Ten sam! Bernard, do jasnej Aniel- ki. Skąd się tu wziąłeś, chłopie?

Dłoń Pawelca ginie całkowicie w potężnym łapsku tamtego. Towarzysze dawnych pływanek witają się długo, potem Bernard przedstawia:
– Stary kumpel z „Samsona”. Janicki Alojz.

Janicki, pewny siebie, mierzy bystro Elzę od stóp do głów. Zarumieniła się pod natarczywym, zuchwałym spojrzeniem.
– No proszę. A Pawelec zawsze z kobitą. Jakżeby inaczej u tego wywijasa. Jak to tam, stary, za naszych czasów bywało? Adelę pamiętasz?

Ton daleki jest od szacunku, więc na chwilę zapada kłopotliwe milczenie. Elza odwraca się urażona arogancją, którą bardziej wyczuwa, niż rozumie.
– To moja narzeczona! – sucho wyjaśnia mały wodniak tonem, który wprowadza od razu dystans i nadaje sytuacji właściwą wagę. A zaraz potem ciszej i łagodnie: – Elza, co?

Dźwięczy w tym prośba o wybaczenie obcesowego wyskoku, a także coś, co świadczy, że nie są to słowa rzucone na wiatr. W kilku dźwiękach zawarła się zuchowatość i nieśmiałe zapytanie, które starczy za oświadczyny. I tak oto, w zatłoczonej, chwiejnej motorówce na Odrze odbyły się nieoczekiwane zaręczyny Bernarda Pawelca i Elzy Gorontzi. Wszystko przebiegło zupełnie odmiennie od zamysłów Kułczyckiej. W pociągu powrotnym mówili do siebie już po imieniu, a Elza, przejęta tą poufałością i ładniejsza niż co dzień, nalegała, żeby ślub odbył się jak najprędzej.

– No patrzcież. Okiełznała mnie Elza – dziwi się przewrotnie pomocnik Kulczyckiego, wciąż niesyt uwag na ten temat, życzeń i horoskopów. – Pół życia wywijał się człowiek szczęśliwie. Była już taka jedna w Toruniu, co mnie chciała złapać. Nie udało się, a teraz…
– Ano, zostaniesz, bracie, w Kątach – dodaje dobrotliwie Kulczycki. – Dom macie. Będziesz gaz pędził, możesz kierownikiem zostać.
– Wolne żarty, panie majster.
– A tak, mnie od dawna ciągną do Wrocławia na Tarnogaj. Tam wielki zakład. Wciąż im gazmistrzów potrzeba. Córka i tak we Wrocławiu pracuje, bylibyśmy razem.
– Chyba że tak – godzi się Pawelec.

Zainteresowanie miasteczka matrymonialnymi sprawami Elzy Gorontzi wyraźnie osłabło. Już nikogo nie porusza wieść, że Elza coraz to zaprasza narzeczonego na kawę i piecze mu smakołyki. Wiadomo, jak się wszystko dalej potoczy. „Przyżenił się chłop do chałupy” – mawia się zatem o Bernardzie bez zazdrości. Ciekawe tylko, kto lepiej wychodzi na tym związku. Trzydziestopięciolatka czy czterdziestoośmioletni kawaler.

Najwięcej o nowym stadle mówią oczywiście Kulczyccy. Majstrowa jest w swoim żywiole.
– A nie mówiłam, że wydam Elzę za mąż? Już ja od razu wiedziałam, że Bernardowi wpadła w oko i ona, i dom. A ty cóż tak bębnisz i bębnisz po ceracie?

– Ja tak sobie czasami myślę, czy to naprawdę jej dom. Nie bardzo ona na właścicielkę wygląda.
– Bój się Boga, Grzegorz, co ty pleciesz? Jak to nie wygląda? Jej zazdrościsz czy może Bernardowi? Skąd ci to przyszło?
– Dobrze, już dobrze. Ja tak sobie. Niech im tam będzie. A wiesz, Marcia, wzywamy gazownię w Sobótce do współzawodnictwa długofalowego. Co ty na to?

Kierownik gazowni w Kątach usiłuje odwrócić uwagę żony. Postanowił przecież nie wtajemniczać jej w niedawne odkrycie, tymczasem o mało się nie wygadał.

W szafie kantorku zwał makulatury. Szperał tam szukając czystego arkusza. Przypadkiem wpadł mu w oczy napis VILLA WALDFRIEDEN wytłoczony sztancą adresową na rogu pomiętego świstka. Podniósł i wyprostował. U góry rachunku za gaz liliowy adres: „Zobtenstr. 2. Villa «Waldfrieden» – dr Joachim Kranzfelder”, obok zaś odciśnięty pieczątką okres obrachunkowy ,,November 1944″.

Kulczycki medytował długo nad niespodziewanym odkryciem i nad sprawami sąsiadki Elzy. Wreszcie zgniótł kartkę, wszedł do piecowni i cisnął kulkę w otwór paleniska.

„…dlatego też, Else, jesteś odpowiedzialna za dom i rzeczy. Pamiętaj dobrze! Jeżeli upilnujesz naszą willę «Waldfrieden», możesz nie bać się wysiedlenia Polaków po wojnie. Obronimy cię, będziesz mogła zostać w Kątach, ale pamiętaj! Pilnuj domu! My już niedługo wrócimy. Doktor Lukaschek zaręcza, że wcześniej, niż się nam wydaje…”

Po dwuletniej przerwie list radczyni Kranzfelder spadł nagle jak pierwsza bomba w nie wypowiedzianej wojnie. Serce Elzy stanęło tamując oddech. Tylko dwa słowa przykuwają wzrok: „naszą willę”! Wszystko inne jest dalekie i nierzeczywiste. Groźby podyktowała nienawiść radczyni i jej żal po radcy Joachimie, po smukłej Lotti, po zuchowatym Horście… Och, Boże!… Elza dostrzega pomyłkę i mrozi ją lęk, jakby już rzuciła zły urok na głowę Horsta Kranzfelder, który w dalekim heskim mieście skończył pewnie primę. Ale to nie pomyłka Elzy ciąży przekleństwem, to oślepła nienawiść tamtej kobiety uroczy nawet najbliższych.

Spłoszona Elza rozgląda się dokoła, jakby niebezpieczeństwo już ją okrążyło. Może na poczcie przeczytali i wszyscy już znają prawdę? Wieść o oszustwie zatacza coraz szerszy krąg po miasteczku, może już sięga Bernarda. Oszukała Bernarda!

Oczy pieką, jakby pod powieki dostał się piasek. Bernard odejdzie. Na pewno odejdzie. Rzuci oszustce pogardliwe słowa. Może ciśnie wszystko i wróci na rzekę. Misterna konstrukcja przyszłości, rozmigotana jasnymi barwami na szczycie, zarysowała się. Lada chwila przechyli się i runie.

„…a doktor Lukaschek, trzeba ci wiedzieć, jest ministrem związkowym do spraw wypędzonych. Jest naszym opiekunem. Pamiętasz chyba doktora Hansa Lukaschka? Przed wojną był nadprezydentem Wrocławia. Wyobraź sobie – nie zapomniał pana, choć widzieli się tylko kilka razy. „Ach, Frau, Justizrat Kranzfelder, przypominam sobie, dokładnie sobie małżonka przypominam”. Właśnie tak mnie przywitał, gdy zwróciłam się o protekcję dla Horsta. Obiecał zająć się losem naszego chłopca i pochwalił bardzo, że Horst chce zostać oficerem. Powiedziałam mu, że w każdym pokoleniu choć jeden von Droste był oficerem…”

Już trzeci raz Elzie splątały się nici. Blada i roztrzęsiona biedzi się nad maszyną. Dochodzi południe – w gazowni szczeka pies; może listonosz, może znów wąska koperta z zagranicznym znaczkiem? Biegnie do okna, a nogi uginają się zupełnie inaczej niż wtedy, gdy wypatruje Bernarda w rozpłomienionej piecowni.

Już trzeci arkusik zapisany nerwowym gotykiem pani Anette pada na dno szuflady, fatalnego skarbca obaw i gniewu. Niecierpliwość bije z pozdrowień i pogróżek radczyni. Listy jej gonią się nawzajem, żądają odpowiedzi. Już kilka razy Elza chwytała ołówek, by przeciąć sznur jednakowych, niebieskawych kopert, ręka z ołówkiem opadała na papier bezsilna.
– Oho, panna Elza znów dostała list. Na pewno z zagranicy?

Kulczycka krzyczy z okna na całą gazownię, a bladość powleka oblicze jej sąsiadki.
– List?
– A jakże. Widziałam, jak listowy szedł na drugą stronę. Może rzucił do skrzynki. Pewno od tych krewnych, co tutaj mieszkali. Nic panna Elza teraz o nich nie mówi.

Chyba Kulczycka coś wie? W głosie majstrowej czai się podejrzenie. A nuż gotowa zaprosić i wyciągać na spytki. Na szczęście, Elza musi spiesznie wykończyć partię koszulek dziecięcych. Nawet wczoraj z Wrocławia przysłali ponaglenie. Od schodków wejścia wraca jednak zmieszana do furtki, by uchylić drzwiczki zardzewiałej skrzynki. Kulczycka patrzy przecież wciąż ze swego okna. Patrzy i pyta z natarczywą troskliwością:
– A mdłości już przeszły pannie Elzie? Bo jak nie, to ja ziółka jeszcze mam.

Teraz Elza w żadnym razie nie może się przyznać, że przed kwadransem sama wzięła z rąk listonosza nowy list radczyni Kranzfelder.

Majstrową dotknęło mocno zachowanie sąsiadki ostatnimi czasy. Zła, że nawet haczyk leczniczej porady nie chwycił. Znów coś ukrywają, jak wtedy przed wycieczką do Wrocławia. Nic, nikomu ani słówka, aż tu masz naraz: jadą na cały dzień i wracają po słowie. Okaż ludziom serce, jeszcze cię potem mają za wroga. Jakby ona, Kulczycka, nie zasługiwała na zaufanie.
– Co się z naszą Elzą stało, panie Bernard? – Tłuste policzki i obwisły podbródek nie chcą się ułożyć w minę groźną, jaką należałoby potraktować maszynistę. Majstrowa sumuje wszystkie obserwacje ostatnich dni. Układają się w ciężkie podejrzenie. Nie swoja jakaś, to blada, to znów rozezerwieniona, teraz mdłości. A może ciąża?… Zraniona w godności opiekunki i swatki Kulczycka grozi w myśli stołownikowi, który skurczył się przy stole i wbija spojrzenie w talerz. Oj, Bernard, Bernard! Nie wiesz, jak gorzko wyrzuca sobie majstrowa, że spuściła z oczu niemłodą parę.
– Z kobietami nie dojdziesz… – pomrukuje podejrzany, z ustami pełnymi pierogów. Ponieważ zły humor gospodyni jest widoczny, postanawia nie przeciągać obiadu. Krzyczy przez okno w stronę piecowni, jakby stamtąd wzywał go niecierpliwy, zew. – Już luzuję, panie majster, minutka!

Tymczasem Bernard Pawelec ma również powód do złego humoru. Zraniono ambicję małego maszynisty. Tak się to niby śpieszyło Elzie, a teraz unika wyraźnej odpowiedzi. Roztargniona stale, mniej czuła…Co się stało?

„Skąd ona tyle listów dostaje? Może dlatego taka harda?”

Bernard podejrzewa mężczyznę w tej aferze. Na pewno odezwał się dawny fagas Elzy i od razu wszystkie sprawy inaczej wyglądają. Wiadomo, jak bywa z kobietami. Naraz wszystko potwierdza podejrzenia. Dlaczego nie chciała mówić o sobie? A może ona nie panna, łatwym kosztem łowi nowego męża. A może zaginął i teraz dopiero dał znak życia? Pawelec czytał kiedyś coś podobnego w pewnej książce. Z życia wzięte.

Ale chyba nie. Nie umiałaby tak kłamać. Jak to rzekła, gdy przyszedł do niej niedawno po wycerowane koszule: – Ach jak ja cię, Bernard, kocham. Nikogo tak nie umiałam kochacz. „Kochacz, kochacz”
– brzmi zabawnie, ale brzęczy prawdą jak dobra moneta.
– Już Bernard skończył? -dziwi się Kulczycka i dopowiada w myśli: „Jeszcze my, ptaszku, pogadamy. Ona mi prawdę powie, tylko zręcznie podpytam.” Brwi tęgiej jejmości drgają oburzeniem, jakby miały spędzić natrętną muchę.

A tej co się znów stało? Patrzy jak na zbója. Czas taki na kobiety przyszedł czy jak? Rozeźlony maszynista pociąga fajkę przed drzwiami do hali strzykając śliną dokoła i odprowadza szefa złośliwym spojrzeniem: – Dostaniesz ty teraz za swoje, oj dostaniesz. Widzisz ich. Na pewno się pokłócili, a ja mam spijać te humory. — Tak jest zły na wszystko, że bledną nawet uznane, bezsporne walory narzeczonej. – Ech, co mi tam – pyka niebieskimi obłoczkami równiutko jak silnik spalinowy. – Jak się rozzłoszczę, cisnę wszystko w pioruny, i na wodę. Podobno na Odrze można teraz nielicho zarobić.

Z koperty wysuwa się nowa fotografia Horsta. Najpierw wpada w oczy mundur, tak podobny do zielonego munduru z trupimi czaszkami, jaki nosił narzeczony Blitzmädel Lotty, Oskar. Widok ten przyprawia o zgrozę. Elza zna już dokładnie historię mundurów z podwójną błyskawicą i czaszkami. Majster Kulczycki siedział w Oświęcimiu – dziw, że tyle zdrowia zdołał stamtąd wynieść. Niejedno jej opowiadał. To, czego uczą wspomnienia i dokumenty z książek, znajduje potwierdzenie w wielu drobiazgach domowego życia rodziny Kranzfelder w czasie wojny. Strzępy jakichś rozmów, urlopowe opowieści radcy Joachima o rządach w naddonieckiej krainie, frontowe listy Lotty wynoszące hart żołnierzy Führera, wszystko to odarte teraz z niedomówień układa się w zrozumiałą całość.

Młody człowiek o kanciastym czole i szerokich mięsistych wargach, którego trzymała kiedyś na kolanach całując serdecznie dziecinne policzki, patrzy twardym, nieruchomym wzrokiem, wypręża pierś; wygląda, jakby wychylił się na rozkaz z niewidzialnego szeregu. Guziki munduru świecą jaśniejszymi cętkami na szarej powłoce zdjęcia. Lęk ogarnia Elzę na widok twarzy, z której bezwzględny zarys szczęk wyparł słodycz dzieciństwa. Pod powiekami przesuwa się korowód obrazów prześwietlonych słońcem: zabawy w ogrodzie, spacery wśród pól i łąk, nad którymi zawisł daleki masyw Sobótki, długie godziny letnich kąpieli w Bystrzycy. Nic z tego na twarzy skamieniałej po utracie dzieciństwa, a wciąż jeszcze niedojrzałej. Strach ścina przed tym obcym już człowiekiem. Do tego mrożący drugi lęk, okrutny, nieodłączny towarzysz ostatnich dni, ćmiący jak ból zęba. Kiedy wyda się, że na skraju miasta skryła się oszustka? Tak łatwo odczytać prawdę z listów i pocztówek radczyni.

Elza omija teraz pocztę, unika gminy, ucieka z poczekalni kolejowej, ucieka od ludzi. Męczy ją nawet obecność Bernarda. Lada dzień ktoś zapyta: – He, he, Elzo, więc czyj to dom naprawdę? Twój czy nie twój? Nie wiesz, o którym mowa? Właśnie ten, piękna willa „Waldfrieden”, na wprost gazowni. – Skołowaciała od tej myśli, widzi już, jak Bernard w wodniackiej granatowej czapce, z tobołkiem w ręce, spluwa zamaszyście pod nogi: – Na rzece jest dopiero życie, nie tutaj. W Toruniu czeka taka jedna, co ma dom… Odjeżdżam, adiu, Elzo z willi „Waldfrieden”!

Ciężkie krople łez rozpryskują się na fotografii. Słona kąpiel plami mundur młodego mężczyzny, cztery naszyte kieszenie, czarny pas i połyskliwą kaburę pistoletu.

Świstek z czerwoną pieczątką wzywa obywatelkę Gorontzi do zjawienia się w Miejskiej Radzie Narodowej. Czwartek, godzina dziewiąta. W sprawie urzędowej… Rzadko kiedy zapowiedź katastrofy pojawia się w formie równie oschłej, lekceważącej zawczasu swą ofiarę. Po przeczytaniu wezwania Elza odczuła ulgę. Mogła myśleć spokojnie, choć kartka drżała w spoconych palcach. Więc już. Ale nie trzeba się lękać. Nic przecież gorszego stać się nie może. Nad wszystkim góruje teraz ciekawość, czy miasto każe się wynieść z willi „Waldfrieden”. Jaka kara grozi za podobne oszustwo? Bo jeśli na przykład areszt czy więzienie… Dziwne, że rozpatruje groźną możliwość bez trwogi, a nawet z odrobiną wyczekiwania. Przecież za nic nie pozostanie na rumowisku najpiękniejszych pragnień. Niech więc jakiś wstrząs wyrwie ją z zaczarowanego kręgu, który każdym drobiazgiem przypomina sromotną klęskę.

Żal zdjął Elzę, że zeszłoroczna propozycja spółdzielni bieliźniarskiej przyszła tak nie w porę. Gdybyż to dzisiaj… Wtedy przenosinom do Wrocławia na zawadzie stanął Bernard, ukochane czarne diablisko o oczach, które spojrzeniem niecą gorączkę i zawrót głowy. Wtedy wiązał dom, w którym mieli mieszkać razem. Tak jak Elza przed pójściem do gminy obchodzi wszystkie pokoje lustrując bacznym okiem spłowiałe tapety, sprzęty, parkiet leżący równo wbrew obawom pani radczyni, tak samo chodzili wtedy razem, a Bernard na każdym kroku wyrażał pełne zadowolenia uznanie:
– Wygodnie będzie tu mieszkać, co, Elza? – Właśnie w tym miejscu przygniótł ją do drzwi niespodziewanym, żarłocznym uściskiem.

W czwartek rano uważała, że nikt jej nie dostrzegł z gazowni. Nie zniosłaby teraz niczyjej bliskości. Siłę czerpała z myśli o ojcu. Józef Gorący przeżywał samotnie wielki ból swego życia, zawód, gorycz obcej, nieżyczliwej ziemi i tęsknotą. Nie użalił się nigdy, nawet jej, najbliższej. W tym wyrażała się posępna siła tego człowieka. Tylko radość chciał dzielić z dzieckiem – w cierpieniach wystarczał sam sobie. Pojęła to dopiero po latach.

Sylwetka drwala z Rosenau towarzyszy Elzie na drodze do Miejskiej Rady Narodowej. Jest równie masywna jak ośmiokątny blok wieży ciśnień, którą mija się zaraz za posesją gazowni. Wokół kapusta Kulczyckich; soczystym, sinozielonym kłębom służy powietrze przesycone gazem. Pewno majstrowa obraziła się na Elzę, nie prosi ostatnio o pomoc w warzywniku. A może wiedzą już także… Kulczycki bywa prawie codziennie w magistracie.

W niskim, mrocznym pokoju nikt nie okazuje zbytniego zainteresowania Elzą. Cisza i konwulsyjne męczarnie much na lepie. Urzędniczka obojętnie spogląda na wezwanie: .
– Do sekretarza prezydium. Zajęty teraz. Proszę poczekać.

Pracują tu nowi ludzie, na pewno nie wiedzą, że Elza wymiatała kiedyś kurz i zmięte kule papieru spod tych stołów i szaf. Poznaje orła i portrety, które wycierała codziennie.

Nagła złość sekretarza przebija grube drzwi i głuszy na chwilę rozpaczliwe bzykanie much. Na pewno młóci pięścią po stole. „Na mnie tak samo nakrzyczy” – myśli Elza ze spokojną rezygnacją. Nareszcie drzwi skrzypią, wypada spocony, zaczerwieniony kierownik gospody. Nie poznał Elzy. Wściekłym ruchem sięga po czapkę na wieszaku i wybiega odprowadzony drwiącym spojrzeniem urzędniczki.
– Tu obywatelka z wezwaniem. Teraz proszę wejść.

W pokoju gęsty odór dymu tytoniowego, zupełnie jak dawniej. Najtrudniej wywietrzyć ten niewielki gabinet. Za biurkiem mocna kwadratowa twarz. Elza widziała nieraz sekretarza na podwórzu gazowni. Na pewno nie będzie się bawił w długie korowody.

Z rynku wdziera się przez okno wrocławski sygnał radiowy.
– Obywatelka Gorontzi. Zaraz, zaraz, co to ja chciałem… Aha, akta! – Energiczny mężczyzna pochyla się nad szufladą biurka i grzebie w teczkach.
– Jesteście właścicielką domu, prawda? Tej willi na wprost gazowni. Tu mam gdzieś wasz dawny wniosek…

Elza przełyka ślinę prostując szyję z wysiłkiem. Świadomość, że przeżywa węzłowy punkt swego życia, przesyca jej spokój swoistym majestatem. Już ma odpowiedzieć: „Nie! ja wtedy skłamałam.” Ale nie powie nic. Pozostanie bierna. Niech los sam do końca doprowadzi swoje dzieło. Niech ma pełną satysfakcję. Sam przecież obdarował domem, sam postawił na jej drodze Bernarda Pawelca, niech teraz wydrze wszystko także sam. Czeka na to zbolała, lecz pełna godności. Walczyła o swe szczęście tak, jak umiała.
– Już mam akta. Willa „Waldfrieden”, czas już chyba zmienić tę nazwę. Mamy do was prośbę, obywatelko Gorontzi. Chodzi o ten dom…

Głęboki smutek spojrzenia dziwi sekretarza. Przerwał na chwilę, by lepiej przyjrzeć się kobiecie. Chyba zmęczona.
– Otwieramy izbę porodową w Kątach i szukamy pomieszczenia. Wasz dom nadaje się na ten cel. Chcemy wam zaproponować zamianę, obywatelko – grzebie znów w kartkach otwartej teczki. – Co byście powiedzieli na numer szesnasty przy ulicy Świdnickiej. Domek wprawdzie mniejszy, trzy pokoje, ale jest kawał gruntu. Jakby przeszacować, pójdzie łeb za łeb. Obejrzyjcie sobie tamtą posesję, komisja dokona oględzin u was, a potem podpiszecie zgodę.

Bardzo zdziwiony był sekretarz prezydium, gdy autochtonka Gorontzi, jąkając się i potykając na trudniejszych słowach, oświadczyła, że jest gotowa podpisać zgodę natychmiast. Cień podejrzenia przemknął po twarzy urzędnika: „Grzyb, wilgoć, a może mury zimne?’ Trzeba dobrze obejrzeć, nim się zamienimy.”

Wyperswadował Elzie pośpiech, a gdy miała wychodzić, przyszła mu jeszcze jedna myśl do głowy.
– Wasz ojciec nazywał się chyba Gorący, co? -Ucieszył się z przytaknięcia. – Powinniście wrócić do tego nazwiska. Teraz dobra okazja, nowe dowody. A tak, Elza Gorontzi – to i po polsku obco, i po niemiecku też dziko. Przenosiny na Świdnicką nastąpiły jeszcze przed zimą. Niski parterowy dom porosły winem z uwagi na stromy dach przypominał przewrócony korab o czerwonym kadłubie. Ogród był zapuszczony, kwiaty pousychały doszczętnie, ale szerokie grzędy mogły pomieścić wiele okien inspektowych. W składziku stało nawet kilka belgijek w dobrym stanie. „Bernard będzie ogrodnikiem” – marzyła Elza szorując podłogi, malując ściany i sufity trzech pokoi swego domu.

Kiedy ślub, Elzo? – pytają znajomi z tamtej strony miasta, gdy idzie do gazowni z wizytą.
– Wedle mnie może być zaraz – uśmiecha się szwaczka. Ludzie kiwają domyślnie głowami. Każdemu nasuwa się pytanie o Bernarda.

Bernard też pomagał przy przeprowadzce, ale jakoś niechętnie, więcej życzliwości okazał majster Kulczycki, choć przecież obcy. Nawet przemówili się przy zdejmowaniu rzeczy.
– Sama zamieniła, niech sama teraz taska. Tylko jej do targania klamotów jestem potrzebny.
– Oj, głupiś ty, Bernard, bardzo głupi. Nie wiesz, że gmina może wykupić dom nawet bez zgody. A twoja Elza bardzo się po obywatelsku znalazła. Opowiadał mi sekretarz…

Bernard, gdy zły, marszczy czoło, tak że brwi łączą się w jeden krzaczasty pas, a nos ciemnieje. Przypomina wtedy ptaka błotnego, który niespodziewanie dziobnie długim dziobem. Odgraża się zachrypłym głosem:
– Ale powiedzieć przedtem mogła jak człowiek. Narzeczony to narzeczony. Jego prawo wiedzieć. Już ja jej pokażę. Też figla wywinę, i ani słowa.

Kulczycki ściąga rumiane policzki. Mogła albo i nie mogła. Co z gorączką gadać o tych sprawach.

Kiedy indziej Elza przyjęłaby humory Pawelca ze smutkiem, teraz jednak wydaje się ich nie dostrzegać. Ożywiła się jak nigdy. Rozmowna, powtarza nawet za radiem wesołe piosenki, fałszując zapamiętale ich słowa. Nie do wiary, że zmiana miejsca tak może zmienić człowieka. Kulczycka nie wie, co o tym wszystkim sądzić. Mówiła już mężowi, że autochtonka musi być jednak pomylona, ale majster z tym się nie zgodził. Widocznie nie umie patrzeć. Zresztą nigdy nie miał za wiele serca dla Elzy, więc stratę najbliższej sąsiadki przyjął obojętnie: – Zostaw, Marta, i nie wydziwiaj. Dobrze jest, jak jest.

W willi „Waldfrieden” też zaczęły się remonty. Gdy Elza przyjdzie, Kulczycka używa sobie chociaż na sprawozdaniu: pokoje malują teraz do połowy farbą olejną, przywieźli już lakierowane łóżka i materace, w kuchni niklem okuć błyszczy nowiutki kocioł. Ale gość słucha tych nowin jednym uchem. Lekko rozstała się autochtonka z rodzinnym domem. Złe świadectwo wystawiła sobie w oczach majstrowej. I to także może ma Kulczycka za złe, iż nie jej słowa, ale żartobliwa uwaga męża na dobre Elzę poruszyła.
– Różnie w życiu bywa – strzela okiem stary gazmistrz. – Może jeszcze panna Elza wróci do willi „Waldfrieden”, ale teraz na króciutko, prawda?

Trafił celnie i wyzwolił falę krwi, która zalewa twarz posażnej narzeczonej aż po szyję.

Wkrótce po zamianie Elza zdecydowała się odpowiedzieć radczyni Kranzfelder.

„…a co do domu – pisała w tekście obmyślonym nad dziesiątkiem koszul, zaczynanym wielekroć od nowa – to może pani radczyni więcej nie pisać, nie trzeba. Ja już żadnych listów nie przyjmę, zapowiedziałam na poczcie. A te wszystkie, co już przyszły, odsyłam z powrotem. W domu jest teraz izba porodowa, eine Geburtsanstalt… (zastanawiała się dłużej nad sformułowaniem, po namyśle zmieniła je na bardziej wyraźne). Dom oddałam na izbę porodową, a ja mam swój dom na Świdnickiej. Ładny, wygodny i z ogrodem. I pewno niedługo wyjdę za mąż. Będę się nazywać Elza Pawelec. Teściowa też się do nas sprowadzi, bo swoje mieszkanie i wszystkie meble straciła, jak ją w trzydziestym dziewiątym roku hitlerowcy w kwadrans wysiedlili z Grudziądza…”

Elza odłożyła ołówek i utkwiła wzrok w oknie. I stąd można było dojrzeć spokojny, siny ogrom góry Ślęzy ponad stłoczonym stadkiem miejskich dachów. Strzelista wieża ratuszowa przecinała krajobraz na dwie części.

O czym pisać dalej? Chciała rzetelnie odpowiedzieć na poprzednie listy. Odpowiedzieć tak wyczerpująco, by o nic już nie trzeba pytać. O nic i nigdy. Ale uczuła, że uleciało wszystko, co mogło zapełnić biały arkusz. Wszak bez znaczenia są już zapytania o stan parkietu, o sztamowe róże przed willą. Wokół nich chodzą teraz pielęgniarki w białych fartuchach, zaś niedługo w okna Kulczyckich uderzy pisk pierwszych dzieci. Zatraciła miarę czasu, gdyż zdaje się jej, że pytania i kłopoty radczyni od bardzo dawna utraciły wszelkie znaczenie, a może nie miały go nigdy. O czym więc pisać w nieskończonym liście? O swoim życiu, o nadziejach i zamiarach? Można by tyle, że nie starczyłoby dziesięciu arkuszy – ale nie trzeba i nie warto. Z rodziną Kranzfelder łączy tylko przeszłość, tę zaś czas zmył z Elzy doszczętnie. Opuściła znów oczy na papier i w połowie kartki dopisała: „…Horsta mi żal. Mitzi kochana, całuję cię bardzo mocno.” Pod tym większymi, starannymi literami wypisała zamaszyście imię i nazwisko: Elza Gorąca.

A Pawelec stchórzył przed obrączką i uciekł. – Może mu się nowy dom nie spodobał? – domyśla się Kulczycka. – Za skromny. Bernard patrzy wyżej. – Gazmistrz zżyma się rozżalony stratą pomocnika. Nagadał mu przed odjazdem co się zowie. Nie pomogło. – Co mi tam – zlekceważył maszynista wszystkie argumenty. – Już ja tu babskich wrzasków wysłuchiwać nie będę.

Pawelca pociągnęło nad Odrę do Koźla. Wśród wodniaków szerzy się wieść, że przy holowaniu czeskich barek można zbić złote góry. Ale słowa Elzie Gorącej nie cofnął.
– Niech no ona teraz poczeka, a ja sobie roczek przepływam, będę jej droższy – zwierza się bliżej zaprzyjaźnionym przy kufelku porteru. – Podobno ciągną jak smoki te czeskie holowniki. Zobaczycie, jaki posag uciułam.
– Czy jednak Bernard wróci? – zapytują ciekawi mieszkańcy Kątów Wrocławskich z tej i z tamtej strony miasta. Chcieliby wyczytać odpowiedź z twarzy narzeczonej, ale Elza milczy. Nie rozpacza jednak i uśmiech nie zszedł z jej twarzy.
– Na rok, ale nie na dłużej. Pamiętaj, ja Czekam! – powiedziała poważnie i surowo przy pożegnaniu.

Cicho jest w odświeżonym domu spółdzielczej szwaczki Gorącej przy ulicy Świdnickiej. Tylko maszyna do szycia turkocze zawzięcie. Czasem kobieta odkłada białe płótno na bok i podchodzi do okna, by dać odpoczynek znużonym oczom. Widok góry Ślęzy, ogarniającej rozłożonymi jak ramiona zboczami szerokie połacie Śląska, przypomina jej ojca i jego tęskną śpiewkę:

Ożeniłem się – co mi było po tem?
Moja rodzineczka nie wiedziała o tem.
Ożeniłem się na biedę, na biedę, ponoć
cię, dziewczyno, odejdę, odejdę. Zimno
mi, zimno pod twoją pierzyną, lepiej by
mi było w lesie, pod choiną.

Chwile rozrzewnienia nie trwają długo. Kobieta wraca do pracy i do trzeźwych myśli o najbliższych sprawach. Ślub odbędzie się w przyszłym roku, a może nawet prędzej. Elza rozumie cichą mądrość kobiecego czekania. Solveiga z Kątów Wrocławskich wie, że ma ono czarodziejską moc przyciągania niespokojnych duchów z oddali. Czy z Koźla wypędzi wodniaka reumatyzm, czy do Kątów przyciągnie go tęsknota – jedno jest pewne: Bernard Pawelec wróci!