Teresa Bielesz-Gniedziejko

Pediatra z bańką w dłoni 

wspomnienie o Pani dr Teresie Bielesz-Gniedziejko

Wspomnienia o pani doktor zebrała Hanna Jurowska-Kępa.

Stoję obok wielkiego głazu na Skwerze im. dr Gniedziejko w Kątach Wrocławskich. Pamiątkowy kamień został odsłonięty 15.09.2014 r. z inicjatywy Czesławy Matejo. Teraz ślizgają się po nim dzieciaki…Często zwracałam uwagę, uczulałam rodziców, że to przecież symbol czyjegoś wyjątkowego życia, a zjeżdżalnia jest kilka kroków dalej. Daremnie. Może dzieci ciągle do Niej lgną? Tablica informuje, że Pani doktor leczyła dzieci naszej gminy od 1960 do 1990 r. Pragnę przywołać ten czas wspomnieniami najbliższych jej osób, a także pokazać postać, która jest częścią powojennej historii Kątów.

Pamięć syna. Paweł Gniedziejko (młodszy z dwóch synów)

Mama urodziła się w okolicach Zamościa 13 września 1933 r. Na studia medyczne pojechała do Szczecina. W tym mieście poznała mojego ojca. Pierwszą pracę podjęła w Pyrzycach. Jako małżeństwo rodzice przyjechali do Kątów Wrocławskich. Tu otrzymali mieszkanie w Rynku, później przeprowadzili się na ul. Żeromskiego 19 (połowa poniemieckiego domu), gdzie zastali wiele książek z dziedziny dermatologii). Rodzice byli bardzo zajętymi ludźmi. Ojciec był architektem, mama pracowała w przychodni. Pomagała nam opiekunka. Mama, oczywiście, była bardzo dobrą gospodynią, gotowała obiady, ale pacjent, czyli potrzebujące pomocy dziecko, było zawsze na pierwszym miejscu. Nawet, pamiętam, na wakacjach, leczyła wszystkich dookoła. A po tragicznym incydencie odejścia małego pacjenta, poświęciła się wtedy pracy zupełnie. Pamiętam, że wcześniej lubiła jeździć na grzyby, czasem do Zamościa. Wiem, że grywała w brydża. Rodzice rozstali się po wyjeździe ojca do Francji. Mama dawała mnie i bratu dużą swobodę, choć pilnowała żebyśmy się uczyli.

Kiedyś dotkliwie skaleczyła się. Od tej pory (czy przypadkiem?) choroby nie dawały jej spokoju. Miała gościec (obecnie reumatoidalne zapalenie stawów) w wyjątkowo złośliwej formie, także rumień, który zaatakował całą skórę.

Mama zmarła 12 lutego 2006 r.

Relacja kolegi i sąsiada – Ferdynand Wojcieszonek (były burmistrz Kątów Wr.)

W 1967 r. otrzymaliśmy mieszkanie w Kątach Wr. w Rynku. Pewnego dnia zobaczyłem w sąsiedztwie kobietę w zaawansowanej ciąży usiłującą wnieść szafkę do mieszkania na piętrze. Oczywiście pomogłem. I tak się poznaliśmy! Od razu było ciepło! Zaczęliśmy spotykać się na brydżu, co czwartek. Graliśmy w osiem osób. Mąż pani doktor miał swoje towarzystwo. Ale…dzięki Zbigniewowi poznałem smak prawdziwego, francuskiego koniaku.

Pamiętam, Pani doktor uwielbiała lasy i wyjazdy na grzyby. Lekarzem była oddanym i miała rewelacyjnie dobry słuch. U mojego starszego syna serce nie nadążało za organizmem. Pani doktor wysłuchała jakieś szmery, skierowała do kliniki kardiologicznej we Wrocławiu. Jesteśmy przyjmowani. Zdziwiona lekarka osłuchuje synka – co Ona od niego chce? Zawołała dla pewności panią docent. Też osłuchała. – Kto go tu przysłał?  Odpowiedzieliśmy równocześnie – dr Gniedziejko!

-No tak, ona bez przyczyny nie kieruje. Osłuchiwała jeszcze dziecko w innych pozycjach. W końcu te szmery ustaliła. Jednak to dr Gniedziejko pierwsza wysłuchała problem! Bywało, że o 23 -ciej jechałem do szpitala z dzieckiem krewnych czy znajomych, których kierowała dr Gniedziejko po niewłaściwych diagnozach innych lekarzy. Będąc już na emeryturze, zawsze służyła pomocą.

Moi synowie, choć byli już dorośli, zawsze mówili, że muszą jednak potwierdzić opinię lekarzy, u których byli wcześniej, ustami swojej pani doktor (choć była pediatrą). Zabawna historia, jak badała kiedyś mojego młodszego, dorosłego syna (194 cm wzrostu!) On klęknął, a doktor taka niziutka krążyła wokół niego z słuchawką.

Było to w latach 70. Zima stulecia. Wracam do domu z zakupami, patrzę idzie doktor Gniedziejko. Powłóczy nogami. Pytam, co się stało. Odbieram Jej torby. Ona zdyszana powiada, że była w Kamionnej (7 kilometrów stąd).-A wiesz, nieletnia dziecko powiła. W tamtą stronę ktoś mnie okazją podwiózł, a z powrotem na piechotę. Ani jeden samochód tą trasą nie przejeżdżał- wysapała Pani Teresa. Tak, musiała wszystko sprawdzić, pomóc. Miała wielkie poczucie obowiązku!

Byliśmy zaprzyjaźnieni, ale czasem mówiłem do Niej „na Pani”. Nie wiem dlaczego. Taka chyba cecha moich rodzinnych stron. Pochodzę z Białorusi. Mój kolega też tak ma.

Doktor z mężem rozstała się po jego drugim wyjeździe do Francji, do rodziny. Pamiętam, jak przywiózł za tym pierwszym razem blaszankę. Takiego citroena. Był ciepły dzień, dzieci odświętnie ubrane. Gniedziejkowa też. Już mają wychodzić. A tu przylatuje zrozpaczona matka, że córka źle się czuje. Bardzo wysoka gorączka. Pani doktor idzie z tą kobietą do jej domu. Gniedziejko zdenerwowany. Pani doktor bardzo długo czekała, żeby na pogotowiu ktoś wreszcie podniósł słuchawkę. W tym czasie ratowała dziewczynkę, owijając w mokre prześcieradła.

Z wyjazdu rodzinnego nic nie wyszło, ale dziecko zostało uratowane!

W późniejszych latach wpadała do nas na krótko, na papierosa. Była bardzo schorowana. Ręce miała powykręcane jak Edith Piaf, przez artretyzm. Jak tylko czegoś potrzebowała, mogła na mnie liczyć. Trzeba było jej oddać trochę czasu. Tyle dla nas wszystkich zrobiła.

Wspomnienie  bliskiej sąsiadki  – Anna Bąbolewska

O! Pani doktor to był cudowny człowiek! Leczyła przez lata wszystkie nasze dzieciaki. Obojętnie jaka godzina, zawsze była pomocna. Nie, że zmęczona, że późno. Bańki też chyba stawiała.

Jak sama zachorowała, czasem ugotowałam coś smacznego i niosłam dla niej.

Myślę o niej często. Zawsze się wzruszam. Dobrze, że ten kamień na skwerku jest. Niech młodzi się dowiedzą!

Wzruszenie serdecznego przyjaciela  –  Michał Kalinowicz

Znaliśmy się z dr Gniedziejko z racji tego, że akurat mieliśmy małe dzieci. Pani doktor prowadziła lecznicę w Domu Dziecka przy 1-go Maja i jednocześnie pracowała w przychodni na Staszica. To był lekarz z prawdziwego zdarzenia! Uratowała naszego syna od śmierci. Miał początki nerczycy. Myśmy z żoną (Pola Kalinowicz) nawet nie zauważyli, że dziecko ma kłopoty z oddawaniem moczu. dziwnie przytyło. Kiedy doktor synka zbadała, skierowała na cito do szpitala. Był leczony bardzo długo. Podziwiałem ją. Była osobą charytatywną. W domu miała swój krzyż. Mąż ją opuścił. Została z chłopcami sama. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Spędzaliśmy tyle czasu razem, że ludzie nas pytali, czy jesteśmy rodziną. A rodzinę pani doktor też dobrze znam, bo woziłem ją i synów pod Zamość. Kiedyś na wesele. Poznałem też bliskich jej męża, Zbigniewa .Byliśmy bardzo związani. My liczyliśmy na nią w zdrowotnej opiece nad dziećmi, a dla niej byliśmy zawsze dostępni.

Jak pani doktor mieszkała tu, na Żeromskiego, sprowadziła swoich starszych już rodziców. Opiekowała się chorą mamą. Mama dr Gniedziejko pochowana jest na naszym cmentarzu.

Kiedy zachorował jej ojciec, zabrała go druga córka w rodzinne strony.

Byłem zawsze pełen szacunku i podziwu dla Jej pracowitości i zaangażowania. Potrafiła „załatwić’  nawet matkę mleczną dla dziecka, którego matka nie miała pokarmu. Dzięki swoim szerokim kontaktom z ludźmi.

Jak już miałem samochód często musiałem po nią jeździć gdzieś do Wojtkowic czy Strzeganowic, bo doktor jeszcze po swojej pracy bywała potrzebna w terenie. Wśród ludzi zawsze tytułowałem Ją Pani doktor, ale prywatnie byliśmy jak brat z siostrą. Święta i Sylwestra spędzaliśmy

obowiązkowo z Nią. Czy jak przyjeżdżali do nas przyjaciele z Francji. Zawsze razem. W dawnych czasach jeździliśmy do Niemiec po zakupy, po buty. Wcześniej dwoma samochodami, z panem Gniedziejko.

Kiedy byłem kierowcą z zaledwie półrocznym doświadczeniem, a także posiadaczem syreny 105, postanowiliśmy z żoną wybrać się do rodziny we Francji. Po miesiącu szczęśliwie wróciliśmy do Kątów. Doktor Gniedziejko miała spotkać się z nami u siostry mojej żony. Obserwowaliśmy ją przez okno, pękając przy tym ze śmiechu, jak dokładnie oglądała samochód ze wszystkich stron, bo niemożliwe żeby Michał tą syrenką dojechał bez zadrapania.

Jak dr Gniedziejko zachorowała, trudno było Ją odwiedzać…Może czuła się skrępowana, może były jakieś inne powody.

Chcę teraz powiedzieć, że bardzo Jej dziękuję za to wszystko! Za to, że była! (łzy).

Wdzięczność byłej wrocławianki – Hanna Jurowska-Kępa/ niedaleka sąsiadka/

Zamieszkaliśmy w Kątach Wrocławskich w latach 80. Moja córka Paula (wówczas jedyna)

zachorowała. Dziwny kaszel, chyba bez gorączki. Objawy nasilały się, a przychodnia już nieczynna. Mąż, weterynarz, pracujący na terenie gminy już od zakończenia studiów, znał panią dr Gniedziejko. Cenił Ją, zwłaszcza za niekonwencjonalne metody leczenia, o których ja wcześniej nie wiedziałam. Pojechał po Nią do domu.

Na szczęście zastał Panią doktor. Kiedy przyjechali, doktor zbadała dziecko. Od razu rozpoznała zapalenie płuc. Byłam najpierw zszokowana widokiem szklanych pojemniczków, które rozkładała. Jakieś czary?

Mąż pomagał przy nagrzewaniu baniek i podawał lekarce przykładającej je do małych plecków. Nie wiedziałam, czy uspakajać córeczkę czy siebie…Pani doktor była taka ciepła, serdeczna i pewna swoich metod. Obyło się bez antybiotyków. Dziecko szybko wróciło do zdrowia.

Cieszę się, że nasz skwer ma Pani imię. Cieszę się, że jest Pani jedną z niewielu kobiet, które zaistniały w historii naszego miasteczka i gminy. Miłośnicy Kątów Wrocławskich postarają się to zmienić!

Cieszę się, że nie muszę już przeprowadzać kolejnych rozmów na temat Pani, bowiem wszyscy zagadnięci przeze mnie i wszyscy pozostali, którzy Panią znali, mówią jednym głosem: „cudowny człowiek”.

Hanna Jurowska-Kępa

marzec  2021