Wspomnienie. Na mojej drodze do szkoły nie było gimbusów

Jest rok 1951, mieszkam w Kębłowicach, ojciec zapisuje mnie do pierwszej klasy Szkoły Podstawowej w Smolcu. Pierwszego września zawozi mnie rowerem – ja siedzę na ramie.

W następne dni, już samotnie lub z jakimiś nielicznymi kolegami do szkoły idziemy pieszo. Ja wtedy byłem „duży” – miałem już skończone siedem lat, a w domu trójkę młodszego rodzeństwa.

Droga polna, pierwsze 200 metrów jakaś kostka, dalej już tylko rozjeżdżona z koleinami gruntowa droga bez rowu i pobocza. W koleinach w czasie opadów gromadziła się woda przez którą brnęliśmy do szkoły. Często przy następnym kroku gumowy but został w błocie, a noga wyskakiwała. Po latach chciałem synowi pokazać moją drogę do szkoły, ujechałem autem 200 m i tyłem wróciłem, nie dało się przejechać.

Obowiązkowym wyposażeniem ucznia z naszej wsi były buty gumowe i peleryna podgumowana z kapturem. Peleryna chroniła od góry, ale nogawki w spodniach często były wilgotne i suszyłem je na sobie, w czasie lekcji siedząc w ławce.

Jak była burza, ulewne deszcze czy zamieć, to mama po prostu nie wypuszczała nas w taką drogę. Miałem przez to sporo dni opuszczonych. Dzieci z innych wsi chodziły drogami ze zniszczonym asfaltem, ale omijając kałuże można było jakoś przebrnąć bez większych kłopotów. Bywało, że już po dojściu do szkoły rozpadał się ulewny deszcz i ze szkoły wracaliśmy okrężną dziurawą drogą asfaltową przez Krzeptów, to było około 5 kilometrów, bo nasza polna już była nie do przebycia. Było jednak wiele dni przyjaznej aury i jakoś mijał czas w oczekiwaniu na wakacje.

Wiadomo jak ciężko było z odzieżą dla dzieci – do gumowych butów mieliśmy flanelowe onuce (owijaki), którymi trzeba było starannie zawinąć nogę, by nie było zgrubień, na których obtarłaby się noga. W wojsku z onucą nie miałem problemów. Nosiliśmy pończochy bawełniane przypinane na szelkach, by nie opadały. Rajtuzy to był luksus nie do zdobycia.

Jak ktoś miał w rodzinie kogoś, kto potrafił robić na drutach, to robiono swetry i skarpety. Swetry znoszone przez dorosłych pruło się, zwijano wełnę w motki i przerabiało na mniejsze ubranka dla dzieci czy skarpety. Taka włóczka często była kilkakrotnie przerabiana. Owca w obejściu to też była wielka pomoc dla rodziny – pozyskiwało się wełnę, wełnę woziło się do oczyszczenia w gremplarni, by potem na kołowrotku czy prostym wrzecionem uprząść, zwinąć w motki i wykonać na drutach potrzebne wyroby, kupowało się farby i swetry były kolorowe. Przy gremplarni był również skup wełny, otrzymywało się specjalny talon, który można było wymienić na materiał i uszyć paletko.

Zniszczony płaszcz ojca, krawiec w Smolcu, wycinając uszkodzenia i wytarcia, po przenicowaniu (odwrócenie materiału na drugą stronę), przerabiał nam dzieciom na paletka zimowe. Pończochy bawełniane, w których ciągle wyskakiwały dziury były wiecznie cerowane, wcześnie musiałem się tej sztuki nauczyć sam, bo mama nie wyrabiała się czasem. Cerować i łatać ubrania naszej licznej rodzinie, pomagała ciocia z Wrocławia, otrzymując z zamian wiktuały ze wsi.

W domu była zasada: niech będzie zacerowane czy połatane, ale dziury nie ma prawa być. Łatek na spodniach wytartych czy podartych bywało sporo, dziury nam dzieciom jakoś same wyskakiwały.

Wracając do szkoły, często po przejściu polną drogą w deszczu czy śnieżycy, przez pierwszą lekcję nie wiedziałem, o czym tam mówią, taki byłem zmęczony. Butów na zmianę nikt w szkole nie miał i trzeba było siedzieć, w czym się przyszło. Reumatyzm w młodym wieku się pojawił, obolałe kolana smarowano mi terpentyną dla rozgrzewki.

W okresie ciężkiej zimy można było wstać wcześniej i zabrać się z mleczarzem saniami do Smolca, zachodziłem do pustej jeszcze szkoły, gdzie już pani woźna paliła w piecach.

Do szkoły mama zawsze starannie przygotowywała mi drugie śniadanie, które na dużej przerwie rozkładaliśmy na ławkach. Nasza Pani przechodząc między ławkami widziała na wielu ławkach puste miejsce. Zwracała się wtedy do klasy – podziel się śniadaniem z kolegą. Bywali tacy, którzy nigdy nie mieli drugiego śniadania. Powiedziałem o tym mamie i potem zawsze dawała mi podwójne śniadanie do podzielenia się z innymi.

Luksusem było posiadanie 20 groszy, bo można było za to kupić wspaniale pachnącą zwykłą bułkę. Zapach tej bułki towarzyszył mi przez lata, w piekarni w Gniechowicach dalej robią takie same bułki, jak te z czasów mojej młodości, które chętnie kupuję… ale już nie za 20 groszy.

Do szkoły raz w miesiącu przyjeżdżało kino objazdowe, kocami zasłaniano okna i pokazywano nam filmy edukacyjne. Pan operator zawsze miał jeszcze jakieś bajki, ale kazał za tę projekcję płacić złotówkę, nie wszystkie dzieci miały tyle pieniędzy (można było za nie kupić aż 5 bułek).

Pamiętam jak zachorowałem na świnkę, wyszedłem ze szkoły – pojawiła się gorączka, bardzo źle się czułem, a do domu daleko na małych nóżkach. Jedyna rada, to wracać pieszo, tu pojawił się znajomy pan Iwan z rowerem i zawiózł mnie na ramie do domu, byłem mu bardzo wdzięczny.

Młodym wyjaśnię, telefonu we wsi jeszcze nie było, a prąd ojciec dla wsi dopiero załatwiał, bo wojska rosyjskie wychodząc z majątku, który eksploatowali przez powojenne lata, zabrały sobie „na pamiątkę” linię energetyczną i transformator, a ogołocony majątek przekazali Państwowemu Zarządowi Nieruchomości .

Gdy ktoś nagle zachorował i potrzebna była pomoc pogotowia, to do telefonu na stację PKP w Smolcu jechał ktoś z majątku rowerem (jak był dzień), a nocą – na koniu, na oklep – bo tam był telefon czynny 24 godziny na dobę i po liniach kolejowych można się było zawsze dodzwonić i wezwać pogotowie.

Pamiętam przyjazd pogotowia, gdy bracia zachorowali wtedy na straszną zakaźną chorobę dyfteryt – obecnie choroba nieznana młodym pokoleniom dzięki szczepieniom. Pogotowie przyjechało po kilku godzinach z Wrocławia, było to auto Skoda. Wkrótce pojawiła się też ekipa dezynfekcyjna w domu..

Minęły lata, do mojej szkoły w Smolcu razem z synem zaprowadziłem wnuczkę, która obecnie jest już na studiach. Sympatycznie wspominam szkołę, pierwszą nauczycielkę i kolegów.